Zawsze myślałam o tym państwie/mieście jak o jednym z najbardziej sterylnych miejsc na świecie. Się rozczarowałam, bo do takich to miejsce wcale nie należy. I kary za zaśmiecanie stosowane w nim są bynajmniej przesadzone. Ale po kolei.
Zakończenie podróży w Singapurze było pomysłem Tomka. A że ja dobre pomysły lubię, powiedziałam:,,Czemu nie”. Wiedziałam też, że w życiu nie wybiorę się wyłącznie na zwiedzanie tego miejsca, więc może lepiej ,,mieć to z głowy”.;)
Dobre zakończenie wakacji?
No nie do końca bym tak powiedziała.
Owszem miasto zaskakuje, organizacja, ogromem, wielkością i ilością ogrodów. No dobra, w takiej metropolii jest tego naprawdę sporo: zielonych płuc mają mnóstwo.
Trochę informacji i ciekawostek.
Singapur - Singa (lew) i pura (miasto), stąd niekiedy stosowana nazwa Miasto Lwa. Według malajskiej legendy, dawno temu książę z Sumarty odwiedził wyspę Temasek. Szukając schronienia przed burzą, napotkał lwa. Potraktował to jako dobrą wróżbę i założył Singapurę, czyli Miasto Lwa. Później było konkretnie i szybko. W 1819 r. administrator brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej Sir Thomas Stamford Raffles zawarł porozumienie z sułtanem Johoru, na mocy,którego Brytyjczycy otrzymali prawo do budowy portu na niemal bezludnej wówczas wyspie Singapur, a w trzy lata później ją kupili. Wkrótce powstał tu ważny węzeł handlowy i główna brytyjska baza morska w Azji Południowo-Wschodniej.
W czasie II wojny światowej Singapur znalazł się pod japońską okupacją. Alianckich żołnierzy osadzono w więzieniu Changi, tysiące mieszkańców, głównie pochodzenia chińskiego, straciło życie. W 1946 r. państwo uzyskało status brytyjskiej kolonii, w 1959 r. wewnętrzną autonomię, a w 1963 r. zostało przyłączone do nowo powstałej Federacji Malezji, która w 1965 r. się rozpadła, a Singapur został niepodległą republiką.
I lew właśnie jest symbolem miasta, który góruje w porcie. Wizerunek posągu Merlion jest znanym symbolem Singapuru, używanym do 1997 jako logo przez singapurską izbę turystyki.
Kolejna baza morska, położona 137 km od równika. Niestety, to nie na wyciągnięcie ręki, niestety dla Tomka, który równik bardzo chciałby przekroczyć. Ale to może następnym razem.
Singapur zostawiliśmy na koniec wyprawy i w zasadzie jednym z ważniejszych minusów było to, że miasto jest drogie. Nocleg udało nam się znaleźć ,,przypadkowo” w Little India. Okazało się, że jest promocja w nowootwartym hotelu. Wprawdzie kilka osób w pokoju, ale cóż. Plusem były nie tylko ceny na łóżko (15 S$). Plusem była okolica bogata w hinduską kuchnię i nam było to dość na rękę!
Czasu w tym mieście nie spędziliśmy zbyt wiele, więc już następnego dnia udaliśmy się zobaczyć Ogród Botaniczny. (Szczerze mówiąc to ładniejszy był w Leuven w Belgii:)) Ten był spory i poza umieszczonym w nim ogrodem orchidei pełen turystów i mieszkańców Singapuru. Zresztą, co się dziwić. Singapur to jedno z najbardziej zatłoczonych miejsc na świecie.
Połowę jednego dnia spędziliśmy w towarzystwie znajomego znajomej – Sama. Kiedy dowiedział się, że Ani (mojej znajomej) bliscy przylatują do jego miasta, był chętny pospacerować z nimi i poopowiadać co nieco o tym miejscu. Zabrał nas na pyszne jedzonko chińskie i wspólnie odwiedziliśmy Muzeum Cywilizacji Azjatyckich.
Drugi dzień, był dniem wylotu, ale dopiero w godzinach mocno wieczornych. Zatem postanowiliśmy udać się na wyspę Sentosa. Sporo plaż, atrakcji typu: siatkówka na plaży, najbardziej na południe wysunięty punkt Azji kontynentalnej, oceanarium, którego w końcu nie zobaczyłam i różne takie dziwolągi z mozaiki ceramicznej, które nie wiadomo co oznaczały tudzież przedstawiały. Tomek twierdził, że to jakieś smoki, aż dziw bierze, że nie nazywał tego tapirami. :D
Koniec końców męczący był to dzień, bo skwar z nieba się lał.
Chyba najbardziej podobało mi się metro, bo chłodno i szybko.:)
Aaaa i nie mogę zapomnieć, że zobaczyliśmy największą fontannę na świecie. Obeszliśmy ją wkoło, bo trzykrotne obejście gwarantowało spełnienie marzeń.:)
Wylot poszedł dość boleśnie, bo jak kończą się wakacje to zawsze jest smutno...:(