Za jakieś dwa tygodnie wyjeżdżamy do Meksyku. Chyba warto wreszcie byłoby ustalić trasę. Jakoś długo zabierałem się do tego w tym przypadku, mimo, że Ewa męczyła mnie już od co najmniej zeszłego weekendu, żebym zajrzał do Lonely Planet. Tymczasem nadal jestem niepewny, co chcę zobaczyć w tym Meksyku. Może po napisaniu tego tekstu mi się wszystko wreszcie jakoś poukłada…
W pierwszy dzień lądujemy w Mexico City i tu są dwie opcje:*) albo zaliczymy “aklimatyzację”, czyli opanujemy jet lag, zwiedzając miasto; albo od razu polecimy samolotem d0 Chihuahua. Tak, właśnie tak, jak ten piesek. ;) Stamtąd koleją Ferrocarril Chihuahua Pacífico jedziemy do Creel, skąd jakoś planujemy dostać się do Barranca del Cobre, czyli Wąwozu Miedzi. W kanionie chcemy zrobić 2-… no, powiedzmy 3-dniowy trekking. ;)
Po trekkingu wracamy do Chihuahua i z powrotem drogą powietrzną do stolicy. W zależności od tego, którą z opcji wybierzemy na początku, zostajemy w Mexico City, aby pozwiedzać samo miasto i okolice, w tym: Teotihuacan, gdzie znajdują się prekolumbijskie piramidy; Tollan (Tula), gdzie znajdują się toltecki posągi Atlantów; aztecką stolicę Tenochtitlan znajdującą się na wyspie wysuszonego jeziora Texcoco.
Jeśli zwiedzimy okolice Mexico City przed trekkingiem w Barranca del Cobra - od razu po powrocie z kanionu ruszamy dalej w trasę. A dalej to znaczy pod jeden z najwyższych szczytów wulkanicznych Meksyku, pięciotysięcznik Popocatepetl, na stokach którego znajdują się XVI-wieczne klasztory hiszpańskie: franciszkanów, dominikanów, augustianów (i jeszcze paru innych -anów). Jak dobrze pójdzie, pokusimy się o “zaliczenie” wulkanu. :) Liczymy, że czas pozwoli i uda nam się zrobić mały detour z Mexico City przez Taxco, miasto srebra, do Xochicalco, jednego z najistotniejszych poazteckich stanowisk archeologicznych w Meksyku.
Ciągle poruszając się na wschód, spod wulkanu jedziemy do kolonialnego miasta, bastionu konserwatywnego katolicyzmu, Puebla. Zresztą, cały Meksyk jest tak religijny, że podobno nawet ateiści są wierzący. ;) Kolejny przystanek na naszej trasie to Veracruz i jego okolica, konkretnie El Tajin, gdzie znajdują się kolejne budowle typowe dla Mezoameryki.
Teraz ruszamy na południe. Odwiedzimy Oaxacę i Monte Alban, starożytną stolicę Zapoteków sprzed 5000 lat, leżącą na pięknym obszarze Dolina Centralnych. Przy okazji zobaczymy El Tule (el Arbol del Tule), drzewo rosnące od ponad trzech tysięcy lat! Acapulco, po zdecydowanym sprzeciwie Ewy zostało wykreślone z listy miejsc do odwiedzenia, ale że koniecznie chcę nad Pacyfik, z Oaxaca podjedziemy te 100 km na południe do Puerto Ángel. Przy okazji odwiedzimy Mazunte i rezerwat żółwi, Centro Mexicano de la Tortuga. Oby nie okazał się takim niewypałem jak farma krokodyli**) na Kubie. ;)
Odbijamy na północ, w kierunku Jukatanu. Tuxtla Gutiérrez w Sierra Madre de Chiapas to kolejne miejsce wypadowe na trekking do Cañón del Sumidero. Niedaleko kanionu jest też warte odwiedzenia kolonialne miasteczko San Cristóbal de las Casas. Odwiedzimy.
Kolej na Palenque, bramy do Jukatanu, gdzie wkraczamy na tereny zamieszkałe przez Majów. Zaczyna się tour po ruinach. Najpierw Campeche, następnie Uxmal. Skoro już jesteśmy na Jukatanie, grzechem byłoby nie zobaczyć Chicxulub, krateru o średnicy ponad 180 km, przykrytego częściowo wodami Zatoki Meksykańskiej, powstałego 65 milionów lat temu w wyniku uderzenia meteorytu, który to meteoryt przyczynił się do wyginięcia dinozaurów.***)
Po drodze do Cancún zahaczamy o Meridę, Paryż Nowego Świata i, po side-tripie do zniszczonego przez konkwistadorów Izamal, docieramy do gwoździa programu, Chichén Itzá, centrum cywilizacji Majów. Następnie Cobá, gdzie w głębi środkowoamerykańskiej dżungli starożytne ruiny Majów i Tolteków podobno wciąż czekają na odkrycie…
W okolicach Tulum odwiedzamy unikalne na skalę światową cenoty. Są to zalane jaskinie, powstałe podczas ostatniego zlodowacenia, czyli około półtora miliona lat temu. Czapy lodowe na biegunach powiększyły się, a poziom morza obniżył się o około 100 m. W tym czasie woda deszczowa rzeźbiła pieczary w wapiennym podłożu, robiąc miejsce dla powstawania stalaktytów i stalagmitów. Kiedy lód zaczął ponownie topnieć, poziom morza wzrósł, po czym słona woda wlała się tam tworząc te unikatowe twory geologiczne. Wybrzeżem Morza Karaibskiego docieramy do Cancún, Naczynia Pełnego Złota w języku Majów.
Zasadniczo tam kończymy naszą wyprawę. Jeszcze tylko trzy dni w Chicago u rodziny i wracamy do domu.
Szkoda. :(
—
*) Właściwie trzy. Możliwe, że polecimy do Dallas, stamtąd do Chihuahua i wreszcie do Mexico City. Rozsądnie. Nie będziemy się wracać. Z drugiej strony dopiero jutro się okaże, czy z Frankfurtu uda się dotrzeć do Dallas bez przesiadek.
**) Jak się mówi? “Krokodyli” czy “krokodylów”?
***) Oczywiście, poza tymi w Petrze. ;)