Chichen Izta
Miasto zostało zbudowane na początku naszej ery przez Majów. Jego nazwa pochodzi z czasów przedkolumbijskich i w języku Majów znaczy “u źródeł Itzá”. Największy rozkwit nastąpił od około 450 roku do X. wieku, gdy podbili je Toltekowie. Doprowadziło to do przenikania się kultury Tolteków z kulturą Majów. Majowie wznieśli w mieście ogromne kamienne budowle, świątynie, pałace, galerie z kolumnadami.
Jego najważniejsze obiekty to: obserwatorium astronomiczne (gdzie przepowiadano fazy księżyca, wyliczano rok, a nawet orbitę Marsa) oraz poświęcona bogowi Kukulkana piramida i świątynia El Castillo, której 18 tarasów odpowiada - 18 miesiącom roku, a pnące się ku szczytowi 365 schodów - liczbę dni. Inne słynne i godne zobaczenia budowle miasta to Świątynia Wojownika, gdzie znajdują się filary zbudowane w kształcie Pierzastych Węży, występują postaci wojowników oraz rzeźby wpół leżących postaci zwane Chac Mool.
Drugą budowlą jest El Caracol, tak zwany Ślimak, będący wieżą o wysokości 12,0 m zbudowaną na dwóch tarasach. W mieście wybudowano także piramidę schodkową złożoną z dziewięciu tarasów, na której szczycie znajduje się świątynia.
Kolejnym budynkiem jest Tzompantli - platforma czaszek. Czerwone kamienne ściany budynku zostały ozdobione czterema rzędami czaszek, które prawdopodobnie przedstawiają odcięte głowy jeńców, którzy byli więzieni w Tzompantli. Znajduje się tu również kilka boisk do obrzędowej gry w piłkę. Gra polegała na przerzuceniu piłki przez kamienny pierścień. Długość boiska sięga nawet 150 metrów, co rzeczywiście należy do największych spośród tych, które do tej pory mieliśmy okazje oglądać.
I to wszystko robi ogromne wrażenie. Ja niestety z Chichen Izta zapamiętam najmocniej fakt, że większość tego obszaru zajęta jest przez sprzedawców. Sprzedaje się tam wszystko: od koszulek z piramidą, przez popielniczki w kształcie sombrero, srebro z kalendarzami Majów, po hamaki oraz magnesy na lodówkę.
Przyznam, że kiedy wchodziliśmy na teren ruin to wrażenie robił rozmach z jakim to się odbywa. Turystów są setki, specjalne barierki zliczają ilość osób zwiedzających. Kiedy widziałam stragany na początku trasy, pomyślałam sobie: “Ciekawe dokąd na teren zostali wpuszczeni?”. Po kilku minutach kiedy ich nie ubywało, zauważyłam, że są wszędzie. Nie tylko stoją za stalami, ale chodzą po całym obszarze i sprzedają, również zaczepiając zwiedzających. Mnie osobiście takie sytuacje mocno rozpraszają. Wprawdzie są miejsca, gdzie ich nie było i tam mogliśmy spokojnie nie tylko pokontemplować sobie w duchu co widzimy, poczytać przewodnik, podyskutować czy wreszcie zrobić zdjęcia. Większość obszaru była jednak pełna gwaru, przekrzykiwania się, gdzie taniej i co powinniśmy kupić oraz dlaczego. Rynek rządzi się swoimi prawami.
I takie to było moje małe rozczarowanie tym cudem świata, który miał być wisienką na torcie tej podróży, a okazał się trochę miejscem, z którego chciałam jak najszybciej się wyrwać.
Z drugiej strony, to tutaj spotkaliśmy pierwszych Polaków na naszej trasie. Małżeństwo podróżujące dookoła świata z czteroletnią, wygadaną Gabrysią, która lubiła przytulać się do Polaków. Kolejny raz przyszło mi się przekonać, że jednak wspomnienia związane z ludźmi zostaną na dłużej i sprawia, ze nawet jeśli jakieś miejsce nie do końca spełniło moje oczekiwania, sprawiło, że tak czy siak będę je pamiętać, nie tylko ze względu na szlachetne ruiny czy sprzedawców.