Geoblog.pl    Ewka    Podróże    Maroko 2010    O realizacji planu, którego nie było
Zwiń mapę
2010
06
lis

O realizacji planu, którego nie było

 
Maroko
Maroko, Imlil
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4035 km
 
Nie wiem, czy pamiętacie, ale kiedy planowaliśmy wyjazd oraz trasę podróży po Maroku, to zdobywanie Jebel Toubkala raczej wykluczaliśmy. Jednak nie twierdziliśmy, że nie strzeli nam do głowy taki pomysł. Zresztą, zdecydowanie nie przygotowywaliśmy się na takie wyjście, na pewno nie ja. A jak do tego doszło?



Planem było odwiedzenie Wysokiego Atlasu oraz trekking w okolicach Imlil – wioski położonej malowniczo w tym masywie. Otaczające ją szczyty wręcz zachęcają, by wyjść wyżej. Po drugie, nie mam bladego pojęcia co można tam robić poza trekkingiem? I z takimi oto planami dolecieliśmy do Maroka. Jednak po drodze, z kim byśmy nie rozmawiali i kto by nie pytał, czy idziemy na Toubkala, odpowiadaliśmy, że raczej nie, bo nie jesteśmy przygotowani, bo za wysoko, bo raczej do dwóch tysięcy chadzamy…



Jakbyśmy szukali wymówki, prawda?



Na pustyni w Merzoudze spotkaliśmy dwóch Polaków, którzy wyjście wspominali dość dobrze, poza spalonymi ustami, od mocnego wiatru. (Zresztą, ratowałam ich swoją superaśną wazeliną!). Powiedzieli, że trasa jest dość dobrze oznaczona, że nie potrzebowali przewodnika, że wprawdzie pogubili się w drodze powrotnej, ale wszystko dlatego, że poszli niepewnym szlakiem. Wydaje mi się, że wtedy zaświtała nam w głowach myśl: „Hmm, może i faktycznie spróbujemy?”.



Później plan wycieczki był dość napięty, realizowaliśmy z sukcesem każdy punkt, aż w końcu doszło do tego, że czas było ruszyć w góry. Pojechaliśmy tam bez przystanku w Marrakeszu, bo już na pierwszy rzut oka wiedziałam, że miasto zmęczy, więc może lepiej zostawić to na później. Dostało mi się za to, że tak „cisnęłam w góry”. :) Tomek bowiem miał na wykończeniu czyste ciuchy i chciał zrobić pranie. Dodatkowo z całego tego wrażenia spowodowanego szybkim docieraniem w Atlas zagapiliśmy się z wybraniem gotówki w Marrakeszu. A wyjście w góry w okolicy Imlil, nocleg tam oraz spanie w obozie pod Toubkalem to dość drogie sprawy. Sytuacja zrobiła się nerwowa… Ostatecznie pomocny okazał się Ahmed – młody chłopak spotkamy w Asni, po drodze do Imlil. Zaproponował nam pożyczkę i jej zwrot bez procentów (!) dopiero po zakończeniu trekkingu. Spaliśmy więc u niego w guesthousie i tam wracaliśmy po powrocie. Oszczędziło nam to sporo czasu oraz pieniędzy, bo nie musieliśmy wracać taksówką do najbliższego bankomatu, kombinować i przedłużać wyprawy.



A sam trekking? Zdecydowaliśmy, że próbujemy. To znaczy Tomek twierdził, że próbuje. Ja niby też, choć przezornie do mojego małego plecaka zabrałam książkę, żeby w razie czego mieć jak spędzić czas oczekiwania na towarzysza podróży, bycząc się na jakimś szczycie w słońcu.



Wiedziałam, że łatwo nie będzie. Strach miałam w oczach kiedy ruszaliśmy z Imlil, bo wiedziałam, że te przewyższenia to będzie mordęga. Pamiętałam bowiem, jak to było w Peru. Tam choroba wysokościowa najbardziej dotknęła właśnie mnie. Zresztą w podejściu do tego obozu, kiedy spodziewałam się raczej awarii kolana czy zwyczajnego lenistwa, odezwało się ni stąd, ni zowąd… biodro! Zapas środków przeciwbólowych okazał się przydatny i to pozwoliło mi dojść na górę. Wykończona podejściem oraz faktem, że jednak mam słabą kondycję stwierdziłam: „Za wysokie progi dla Ciebie, kobieto”. Ta myśl nie dawała mi jednak spokoju. Po pierwsze, mozolnie, ale skutecznie doszłam pod obóz, ponad 3 tysiące metrów; to już był jakiś wyczyn. Po drugie, pogoda była wyśmienita! Wielokrotnie słyszałam, jak inni opowiadali, że nagle musieli rezygnować z podejścia, bo nastąpiło załamanie pogody. U nas nie było chmurki na niebie. Tej wymówki nie mogłam zastosować.



Zdecydowałam, że spróbuję. Najwyżej nie wejdę, pokornie zejdę…



I jakoś to poszło. Wciąż zdecydowanie do góry, najpierw wielkie skały, później małe kamienie, które nie dawały zbytniej stabilizacji na szlaku. Później wiatr, trochę później śnieg… Z każdym metrem, każdy krok stawał się jakby coraz cięższy… Przystanki musiałam robić coraz częściej, bo ciało odmawiało posłuszeństwa… Załamanie, że nie idę dalej, bo nie dam rady, tylko podejdę trochę do przodu oddać Tomkowi aparat, miałam jakieś dwa razy, ale tak konkretnie. Jednak szłam… Wiedziona jakąś niewidzialną siłą… Czasem widzialną pod postacią Tomka. ;)



Stan takiego zawieszenia i dreptania do góry jest niesamowity i dziwny zarazem. Mnie na tym podejściu zbyt wcześnie dopadło szczęście szczytowania. Podniosłam głowę, zobaczyłam Tomka stojącego na górze i dużo nie myśląc, stwierdziłam: szczyt!!! I jak to czasem miewam w takich chwilach, zaczęłam iść dość szybko, nawet biec w jednym momencie. Wtedy dostaję takiej siły, jak nie wiem co! Nic mnie nie zatrzyma! Wtedy też dostałam. Tylko coś mnie zatrzymało. Skała. Na drodze mi taka jedna wyrosła! Kojarzycie bajkę Lis i kozioł? „Już stał w ogródku, już witał się z gąską”? Drugiego dnia właśnie tak wspominałam tę moją wyrywność.



Piszczel boli do dziś z tej radości, zresztą blizna pamiątką pozostanie po tym wejściu. Ale nie tylko. Radość, jaka wtedy się pojawiała i wzruszenie, że jednak dałam radę – te rzeczy ciężko opisać. Duma rozpierająca mnie od środka, że się nie poddałam i że się zdecydowałam. Teraz wiem, że bardzo bym żałowała. Wiem też, że jak się uprę, to dam radę. Te przeżycia i fakty pozawalają mi z czystym sumieniem planować Himalaje. :)

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
zula
zula - 2012-12-11 18:19
...pieknie opisane !
 
 
Ewka
Ewa D.
zwiedziła 9.5% świata (19 państw)
Zasoby: 155 wpisów155 58 komentarzy58 453 zdjęcia453 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
29.10.2011 - 13.11.2011
 
 
20.04.2011 - 27.04.2011
 
 
10.03.2011 - 18.05.2011