Każdy dobrze wie, że to była nasza druga już wizyta na Bliskim Wschodzie. Pewne miejsca widzieliśmy po raz drugi. Ciekawym jednak doświadczeniem było zobaczyć, jak się zmieniły, ulepszyły lub zostały – na przykład – zlikwidowane. Powtórka? Owszem, ale nie wyłącznie. Niektóre z nich nabrały nowego wyrazu, niektóre były zupełną nowością. I nie tyczy się to wyłącznie odwiedzanych przez nas miejsc. Sami posłuchajcie…
Wiosenna Jordania? Niezupełnie!
Kiedy spędzaliśmy w tych rejonach przełom roku, czyli de facto środek zimy, spodziewałam się chłodnych, czy wręcz zimnych dni. Poprzednim razem najbardziej zmarzłam w Damaszku. Teraz w stolicy Syrii siedziałam przy stoliku z kubkiem herbaty, ubrana lekko, w sandałach na nogach… Popijałam herbatę z miętą, bo wyśmienicie gasi pragnienie i niejako chłodzi od środka. Tej herbaty (i termosu!) zabrakło mi tym razem niespodziewanie w Jordanii, a dokładniej w Ammanie. Było tam tylko 6 stopni, lało jak z cebra, a mgła była tak gęsta, że można było ją ciąć przysłowiową siekierą. To było szokujące doświadczenie! Mrożące krew w żyłach, prawie dosłownie! :)
Z tym stanem pogody, kiedy liczyliśmy na jej poprawę, wybraliśmy się z Tomkiem do wioski niedaleko stolicy, zwanej Deir Alla, położonej w dolinie Jordanu. Znajomi pojechali obejrzeć ruiny w Jerashu, my chcieliśmy zobaczyć coś nowego. Nasza wyprawa była o tyle zaskoczeniem, że w miarę nabierania wysokości, mgła gęstniała. Tylko zakręty na drodze dawały nam znać, że wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej. Zaskoczona byłam, kiedy na samej górze okazało się, że zjeżdżamy tym razem w dół i zobaczyłam w pewnym momencie znak: Sea Level. Mgła zaczęła opadać. Naszym oczom ukazał się widok pięknie położonej w dolinie wioski. Cała przestrzeń wypełniona namiotami. To namioty do uprawy pomidorów. No, tak: żyzna gleba, dobre warunki pogodowe w tej dolinie oraz niezły rynek zbytu w okolicy. Kiedy wracaliśmy z powrotem do góry, nie mogliśmy sie napatrzeć na taką ilość upraw. Takiej jeszcze nie widziałam.
Podobnym pogodowym zaskoczeniem były deszcz i mgła w Wadi Musa, w dolinie, w której położona jest Petra. Dojechaliśmy z burzą za pasem, do hostelu doszliśmy z strugach deszczu. Nasz pierwszy poranek tamże wyglądał następująco: pobudka o 7:00 i spojrzenie przez okno; decyzja, że jeśli pada, to śpimy dalej. Potem co godzinę wyglądaliśmy przez okno i dopiero, kiedy przestało siąpić, wstaliśmy i czekaliśmy jeszcze do południa, aż opadnie mgła. Drugiego dnia pogoda zdecydowanie się poprawiła. Na szczęście! Bo skały w Petrze dopiero w promieniach słonecznych nabierają pięknego, różowego koloru.
Wadi Rum: impreza w namiocie
Okazało się, że numer do naszego przewodnika z poprzedniego roku nadal działał. Skorzystaliśmy zatem, bo wtedy wróciliśmy z pustyni zadowoleni. Okazało się również, że o nocowaniu u Beduinów wiedzieliśmy jednak mało. Tym razem obóz był pełen. Każdy namiot miał lokatorów. Prawie 20 osób, przepyszna i ogromna kolacja, międzynarodowe towarzystwo i tradycyjne tańce do beduińskiej muzyki. (Tomek wyjątkowo przodował w tańcu. :)) Wieczorem odpoczynek przy herbacie i kartach. Takiego chilloutu nie zapewni Wam żadne inne miejsce. Gwarantuję! A tak na marginesie, to kontakt do Madullaha, naszego przewodnika, chętnie udostępnimy, jeśli ktoś reflektuje. :)
Dana Village: pokój z widokiem na kanion
Rezerwat Dana był punktem programu, który dla wszystkich był nowym miejscem. Wioska położona na zboczu kanionu, z której można odbyć wiele ciekawych wycieczek po kanionie oraz po jego zboczach. Nam udało się zejść na dno i wrócić, spacerują sobie w słońcu powoli chowającym się za skałami. Łatwo nie było, bo podejście powrotne jest dość strome i kamienna droga sprawiała, że wciąż coś pod stopami się osuwało. Jednak po takim spacerze spanie przychodzi samo. Wszyscy zmęczeni trekkingami spotkaliśmy się wprawdzie na herbacie, gdzie można było powymieniać się doświadczeniami, wskazówkami czy tez wspólnie powspominać inne podróże. Jednak owiani słońcem oraz zmęczeni, wszyscy dość szybko po ciepłej kolacji, przechodzili do swoich pokoi, by oddać się błogim ramionom Morfeusza. Nam przytrafiło się spotkać tutaj po raz drugi cudowna parę starszych Niemców, opowiadająca o burzy piaskowej na pustyni Thar w Indiach i ich doświadczeniu jazdy na słoniu. :) Przemiła para, która została mi przykładem do realizacji. Oboje byli już dość zaawansowanymi emerytami. :) Nie przeszkadzało im to jednak spełniać kolejnych marzeń o podróżach. Chciałabym mieć tyle siły i samozaparcia w takim wieku. :D
Morze Martwe: turkusem żyjące
Kąpiel w morzu znów była w planie, bo my z Tomkiem chcieliśmy ją powtórzyć, a nasi znajomi w końcu jej doświadczyć. Mnie tym razem zaskoczył jednak najbardziej kolor tego de facto jeziora. Tym razem przejechaliśmy trasę tuż nad morzem. Autostrada Dead Sea Highway jest chyba jedną z najbardziej malowniczych tras, jakie udało mi się przejechać. Nie licząc może tej w stanie Arizona w USA. Poprzednim razem Morze Martwe miało kolor szarawy, roztwór soli jakoby unosił się nad jego taflą. Tym razem nie mogłam się nadziwić, jak na przestrzeni kilkunastu kilometrów ten kolor nabrał błękitnego odcienia. Mam nadzieje, że niedługo pokażę Wam to na zdjęciach.
Jak sami widzicie, wcale nie było nudno. Zastanawiała mnie ponowna wizyta w tych krajach. Przekonałam się, że za jednym razem nie udaje się zobaczyć wszystkiego tego, co chcemy. Po raz drugi, owszem, można zobaczyć tę pozostałą część. :D