Jako , ze wylegiwanie się na plażach i rozpasanie w postaci imprez wieczorem to nie nasz styl podróżowania, po przyjeździe do Krabi postanowiliśmy następnego dnia z rana (wstajemy dość późno, ale zawsze przed południem;)) wynająć sobie skuterek i eksplorować okolice. A że jedna z atrakcji był WAT! a juści, to nie omieszkaliśmy się "wy-wat-outować". Nie było ciężko. Na miejscu okazało się, ze Tiger Cave (pełna o ironio małp, żadnego tygrysa - poza plastikowym) to nie wszytko co można tutaj zobaczyć. Była świątynia, na wzgórzu. Zresztą widzieliśmy ja po drodze i miałam nadzieje, że jest zamknięta:) Się okazała być otwarta, tyle ze aby ja zobaczyć, trzeba było 1237 stopni pokonać! Upał lał się z nieba, o tym wspominać nie muszę, schody męczyły jak nie wiem co, Tomek z zabandażowaną kostką dawał nawet radę, ja wysiadałam szybciej niż zwykle. W końcu po mękach i znojach doszliśmy celu, wspierani po drodze kilkoma radami, ze jednak wejść na górę. Jak to z górami czy wzgórzami bywa, okazało się prawdą i widok zrekompensował trud i pot na czole i nie tylko. Woda na gorze tez:) Z racji zapoznania po drodze przemiłych RTW tourists (Round the world) Lousie i Johna (23 lata!!! ) dalsza wycieczka i następny dzień upłynęły nam we wspólnym towarzystwie, bo okazało siś, że mamy podobne plany. Zatem, po wspólnym popołudniu na skuterkach i przemiłym wieczorze, wybraliśmy się razem , następnego dnia do zatoki Railay. Piękne miejsce, w Lonely Planet opisywane jako ,,sceneria z Harlequina". Dodam, ze Tomek wybrał to miejsce na wypad:P i do dziś zastanawiam się co go przekonało?!;) Wynajęliśmy kajaki oraz sprzęt do snorklowania i ruszyliśmy na fali przed siebie. Z dwie wywrotki i ciężka praca sternika - czyli moja - doprowadziły nas w końcu do brzegu , gdzie tak czy siak zaliczyliśmy walniecie po piszczelach. ;) Nauczyłam się jednego: przy sterach posadzić faceta, nawet jeśli nie potrafi sterować, a samemu obijać się na pierwszym wiośle;) Niestety, następnym razem wprowadzę to w życie, bo dziś jako ta ,,bardziej doświadczona" musiałam ,,krzyczeć" na towarzysza wiosła. Zatoczka rzeczywiście piękna, skały wokół również. Rafy żadnej tam nie było, woda trochę mętna. Widoki za to piękne i nie omieszkam niedługo zrobić aktualizacji fotograficznej. Droga powrotna, łodzią z długim ogonkiem (long tail boat), zmęczenie upałem oraz wiosłowaniem, zbliżało nas z każdą milą wodną do rynku nocnego, gdzie mieliśmy zjeść kolacje. Jemy dużo, chyba za dużo, ale nie potrafimy się oprzeć tym zapachom, smakowi, nowościom, cenom (np 5 PLN za sushi!!! )Poza tym ja mam taka niepisaną zasadę: nie lubię sobie odmawiać niczego na co mam ochotę na wakacjach! I basta!