Po iście górskich klimatach zachciało się nam dżungli. Takiej prawdziwej, nie jakiejś młodej, sztucznie zasadzonej, tylko od razu takiej, która ma minimum 100 mln lat. A taką, starszą nawet, można odszukać właśnie niedaleko Cameron Highlands. No w zasadzie 130km to kawałek, ale nam już te odległości nie przeszkadzają wręcz kurczą si. :) Dodam tylko, że w busie ,,z - do" nie zostawiłam niczego:)
Do Kuala Tahan, wypadówki do Taman Negara - tejże dżungli, dotarliśmy na tyle wcześnie, że jeszcze zdążyliśmy zarezerwować sobie wieczorny spacer/trek po dżungli, ale trek to szumne słowo. Mnie najbardziej przerażały pijawki, o których Tomek sporo czytał. Na pewno po to, żeby później mnie straszyć. Koniec końców, spacer okazał się wolnym od pijawek. Przekonaliśmy się natomiast, że dżungla to dżungla: jak w saunie miało być i było. Człowiek nie uwierzy dopóki sam się nie przekona. Ja podczas tego nocnego treku, zastanawiałam się jak następnego dnia damy radę zdobyć te szczyty w parku, które mieliśmy w planie.
Gekonki, mało bo małe, ale hałaśliwe. Nie dały mi spać w nocy w domku, ktory wynajeliśmy prawie przy rzece graniczącej z parkiem.
Następny dzień zapowiadał się pogodnie, wiec nakręceni, że dżungla, małpy, wszystko na wyciągnięcie ręki: ruszyliśmy na drugi brzeg i w trasę. Postanowiliśmy najpierw zdobyć jakiś szczyt, a później udać się na Canopy Walk: most linowy, zawiązany na wysokości koron drzew, jakieś 20-30 m nad ziemią.
No to weszliśmy w dżunglę i się wtedy okazało: pocimy się 4 razy więcej niż normalnie, a męczymy chyba z 7 razy szybciej - kumulacja zabójcza. Nie zrezygnowaliśmy, no bo jak. My nie damy rady?;> Weszliśmy na szczyt, który kompletnie nie zrekompensował mojego trudu i potu. Wybaczyłam dżungli, bo mrówki były dla mnie niezłą atrakcją (były kilka razy większe niż te polskie) no i tapir! Bo wiecie usłyszeć w liściach tapira to jest coś! Nie wiem czy ktokolwiek z Was widział go kiedykolwiek, ale ja później dostałam aktualizacje foto w Kuala Lumpur. (Dodam tylko , ze Tomek od tych dżunglowych upałów słyszy tapiry wszędzie, zostało mu już tak po wizycie w tych tropikach. To pewnie jakaś choroba, tylko licho coś nie ustępuje;)). Dżungla zmęczyła nas na tyle, ze po południu nie udaliśmy się już na żaden szczyt, tylko na wycieczkę łodzią do wioski rdzennych mieszkańców tamtych terenów: Orang Asli. Rapid shooting się to nazywało. Wróciliśmy przemoczeni do suchej nitki, ja pokazałam, że w celowaniu i strzelaniu z blowpipe jestem najlepsza(strzeliłam raz i od razu do celu), i przekonaliśmy się, że jednak miejsca przygotowane pod turystów istnieją. Bo Ci niby rdzenni wzniecali ogień rattanem i drewienkiem, ale nosili zegarki i używali Victorinoxów (scyzoryki). Więc, że tak napisze: helou??? Jako, ze w Kuala Tahan poza dżunglą, nie było zbytnich atrakcji postanowiliśmy nocnym pociągiem (pierwsze nocne połączenie!!!) udać się do stolicy Malezji, żeby w końcu zobaczyć te wieże!!!