Z racji takiej, że miasteczko już obejrzałyśmy, a plaża Ancon bardzo nam się spodobała, a leżenie na niej równiez – kolejny dzień spędziłyśmy właśnie tam. Wyjechałyśmy jednak z postanowieniem ruszenia trochę w morze. Oczywiście przed Pina Coladą, która tutaj miała iście karaibski smak i orzeźwiała dokumentnie.
Udało się wynająć katamaran i wypłynąć na rafę posnorklować. Widoki zapierające dech w piersaich, dla mnie pierwsze tego typu, woda dość ciepła. Smak soli w ustach troche przeszkadzał, jednak w obliczu żyjątek i roślin widzianych na rafie, był małoznaczący. Zreszą skytecznie udawało sie zabic ten smak po powrocie - Pina Coladą. :)
Dziwną minę miała pani Alicja, kiedy następnego dnia zeszłam na dół i zapytałam czy nasze pozostanie u niej na jeszcze jedną noc, będzie dużym problemem.:) Uśmiechnęła się i stwierdziła, że miasto ma coś w sobie, bo nie jesteśmy jedynymi, które przedłużają sobie czas, który tu spędzają. Dla nas było jasne: odpoczynek, jakiego już dalej nie zaznamy, plaża jakiej nie znajdziemy, jedzonko przygotowywane przez naszą gospodynię pyszne, więc po co ryzykować coś innego. Kierunek tego dnia był jeden – plaża.
Wieczorem wiedzione dźwiękami salsy dochodzącymi z dobrze już znanego nam miejsca, wybrałyśmy się na koncert. Nie zaskoczył nas zupełnie fakt testowania przez tubylców turystek w salsie. My nie miałyśmy nic przeciwko temu, bo jak inaczej poprawić swoje złe nawyki dotyczące salsy, jak nie u boku osoby, która ten taniec ma od urodzenia we krwi.