I wlasnie z tej goscinnosci korzystamy. A bylo tak…
Wkurzeni na maksa - przynajmniej ja, bo Ewa troche smutna - ta akcja z Ferrocarril Pacifico, dotarlismy kolo 22 (jakies 3h temu) do Chihuahua. Lotow do Mexico City na razie niet, ostatni byl o 19, najblizszy jutro o 7 rano. Co robic, idziem szukac hotelu… Ewa zglodnial, wiec weszlismy do pierwszej lepszej knajpki na hamburgera. Zamowilismy, zjedlismy, obejrzelimy meksykaskie wydanie Milionerow, a w miedzyczasie wzbudzilismy zainteresowanie tubylcow. De donde viene? Polacco? Como Juan Pablo Segundo! Su Presidente es muerte! I tak dalej… (Aha, od soboty twardo nie uzywamy angielskiego, hablamos solo Español!)
Po posilku w srodku nocy - w Polsce byla jakas 5 rano, a ja sie ciagle nie przestawilem - poszlismy rozejrzec sie za znanym nam juz z sobotniej nocy hotelem na Avenida Ocampo. Ot, 200m w dol ulicy. Idziemy, wypatrujac przy okazji sklepu z cerveza. Nagle slyszymy klakson. Odwracam sie… Dwojka dzieciakow i starszy mzeczyzna w samochodzie zywo gestykuluja. Dzieciaki skads kojarze, zdaje sie, ze z nimi gadalem w knajpce… Okazuje sie, ze jakos zal im sie nas zrobilo, ze wloczymy sie noca po Chihuahua i namowily ojca, zeby zabral nas do siebie domu. Okazuje sie rowniez, ze ta knajpka to w ogole rodzinny biznes, a poza nami - ostatnimi klientami - to tam byli wylacznie czlonkowie rodziny…
I tak wyladowalismy u Panstwa Flores. Ojciec, matka, trojka dzieci. Procz tego jeszcze siostra Pana Ricardo Floresa z dwojka dzieciakow. Plus mnostwo zwierzakow: 4 psy, 2 kanarki, 2 zolwie, papuga i swinka morska. La grande familia.
Ostatnie trzy godniny przegadalismy (po hiszpansku!) ze wszystkimi, o wszystkim: o Polsce, o Meksyku, o podrozach, o rodzinie, o katolikach tu i tam… Teraz, o pierwszej w nocy, dzieki ich uprzejmosci, korzystam z komputera z Internetem. Jutro przed 6 rano zawioza nas na aeropuerto…
No, i niech mi ktos powie, ze cos takiego mogloby mnie spotkac w Polsce!