Do miasteczka dotarłyśmy tuż nad ranem i był to jeden z wolniejszych dni, żeby zobaczyć okolice oraz przygotować sobie wyprawę do Kanionu Colca. Co też po południu uczyniłyśmy.
Miasto położone na wysokości 2325 m n.p.m. jest stolicą regionu i drugim co do wielkości miastem w Peru, zaraz po stolicy. Jest w dolinie Cordilera Volcanica, a podkreśla to El Misti, wulkan dostępny dla turystów i górujący nad Arequipą szczytem pokrytym snieżną czapą. Od początku nie planowałyśmy wyjścia na ten wulkan, bo zajmuje to ok trzech dni, a 3 tygodnie, które miałyśmy do wykorzystania niestety kurczyły się mocno.
Odnalazłyśmy w centrum nie tylko piękny, odbudowany ratusz, ale również klasztor Santa Catalina. Tam miałyśmy prawdziwa fotograficzną gratkę, bo okazało się, że kolorystyka murów pozwalała nie tylko na piękne ujęcia, ale również na odpoczynek wśród ciepłych kolorów pomarańczy i czerwieni. Zresztą dowód poniżej w galerii.
Trochę ciekawostek, a nawet jest się czym pochwalić.
Kanion którego ściany wznoszą się z lewej strony na ponad 3200 m nad poziom rzeki, zaś z prawej - na 4200 m, jest drugim najgłębszym na świecie; niegdyś był uznawany za najgłębszy (oba kaniony w Peru są dwa razy głębsze od Wielkiego Kanionu Kolorado w USA). Kanion ma długość 120 kilometrów. Różnica poziomów między jego wlotem a wylotem wnosi 1100 m. Dno kanionu przypomina krajobraz księżycowy, pokryty głazami i pozbawiony jakiejkolwiek roślinności. Pierwsze przepłynięcie nastąpiło kajakiem w 1981 roku. Dokonali tego Polacy z krakowskiego klubu kajakowego "Bystrze" podczas wyprawy kajakowej Canoandes 79. Uczestnicy wyprawy nadali w Kanionie Colca kilka nazw, zatwierdzonych następnie przez Instytut Geograficzny w Peru, np. Wodospady Jana Pawła II, Kanion Polaków czy Wodospad Czekoladowy.
Jako, że nie czułyśmy się na siłach żeby do Kanionu schodzić same, wykupiłyśmy wycieczkę z przewodnikiem. Dziś zrobiłabym inaczej, dbając wyłącznie o nocleg na dnie kanionu. Wyprawa wyglądała tak, że wczesnym rankiem wyjeżdżałyśmy autobusem do wioski na końcu świata - Cabanaconde, żeby zejść po południu do pierwszej bazy w kanionie. Dla mnie osobiście ta droga: najpierw przez dolinę wulkanów, później wzgórzami i wąskimi trasami, nad przepaścią i przy krawędzi do dziś powoduje gęsią skórkę. Przejazdy przez tunele zakurzone i przydymione piachem. Spojrzenie tuż pod koła autobusu skutkowało wzrostem ciśnienia do granic wytrzymałości i bicie serca, ale nie to takie przyjemne. Dlatego po pierwsze uspokajałam się myślą :,, Kierowca też chce przeżyć” ;), a po drugie spoglądałam w dal. Tam krajobraz rozciągał się na piękne góry, kaniony i pola pastewne. Poza tym drogę urozmaicali Peruwiańczycy, którzy wsiadali w swoich wioskach, z tobołkami na plecach, które często gęsto się ruszały i bynajmniej nie były to kury czy koty. :) Najbardziej uroczo było , kiedy dzieci zauważając,wolne kolana, zwyczajnie uśmiechały się i siadały. Takie momenty podróży zapamiętuje się na zawsze.
Dojazd do wioski i zejście było zorganizowane dość szybko, bo w kanionie, na dnie nie ma elektryczności, zatem do noclegu trzeba było zejść za dnia, albo tuż po zmierzchu. Na szlaku spotkaliśmy tylko jedna grupkę, dziewczyn z Izraela. Z racji noclegu w tym samym miejscu, po kolacji rozmowy przeciągnęły się do późnych nocnych wręcz. Ale jak tu nie słuchać o obowiązkowej służbie w wojsku i chęci młodych wyrwania się z kraju po jej odbyciu po to, żeby nabrać dystansu i przygotować się na bycie ,,na wezwanie”. Smutnym jest słyszeć, że młodzi w zasadzie nie mają wyboru, poza emigracją. Kto jednak chciałby zostawić ojczyznę, jeśli w niej ma rodzinę, przyjaciół i swoje życie? W każdym razie zostałam zmotywowana, żeby Izrael kiedyś odwiedzić.
Przejście przez kanion było jedna z atrakcji w czasie moich podróży, które wspominam z zapartym tchem. Powtórzyło mi się to tylko w Canionie Colorado w Arizonie, ale o tym drugim to w innym czasie.
Całość wyprawy wyglądała tak, że spędziłyśmy dwa noclegi w wioskach bez prądu i ciepłej wody, ale za to w towarzystwie przewodników oraz innych turystów. Drugi nocleg, w tzw. Oazie, z basenami i boiskiem do piłki nożnej, upłynął w znacznie większym towarzystwie. Ba, tutaj właśnie po kilku dobrych dniach podróży spotkałyśmy pierwszych Polaków: ognisko, rozgrzewanie się i późne spanie. Zaowocowało to marna kondycją o 2:30 nad ranem. O tej bowiem porze następuje start z bazy, żeby wyjść z kanionu ( przewyższenie 1100 m npm i kiepskie ciśnienie nie pomagają) i zdążyć na autobus w Cabanaconde. Można sobie wyobrazić jak wygląda autobus, który jeden jedyny i tylko raz dziennie wyjeżdża z wioski na ,,końcu świata” do miasta. Jest przepełniony, a na dachu niestety nie ma miejsca. : ) Okazuje się jednak, ze przez okno w autobusie też da się wsiąść. Koniec końców wyjechaliśmy z godzinnym opóźnieniem. Dla nas była to tym krótsza trasa, bo po drodze chcieliśmy zobaczyć kondory Cruz del Condor – tak nazywa się ta część kanionu. Zanim ptaki wylecą na polowanie krążą w jednym z miejsc kanionu i tam można je podziwiać, ba czasem jak blisko podleca to i dotknąć piórka skrzydła. Mnie jeden musnął ogonem. Prawie spadłam... z wrażenia.: ) A piękne są i przede wszystkim ogromne!
Stamtąd dojechaliśmy na siestę w gorących źródłach Chivay przy rzece Rio Colca – by pomoczyć się w ciepłych wodach, kiedy wokoło ośnieżone szczyty i ,,księżycowe" skały, a dwa dni wcześniej brało się prysznic w lodowatej wodzie strumienia. Możecie sobie wyobrazić wrażenia.